poniedziałek, 12 maja 2014

Nie tylko Parasolnik

W sezonie letnim Maestro czeka na Ciebie codziennie. No, chyba że pada. Znajdziesz go bez trudu na Monciaku, w okolicy Krzywego Domku. Postać jak z epoki międzywojnia -  ciemny, elegancki garnitur i kapelusz,  biała koszula, chusteczka w butonierce i  biały szalik owinięty wokół szyi. Przy stoliku z szachownicą i z zegarem do odmierzania czasu na kolejny ruch, mistrz szachowy Lech Nowak, zwany Maestro zweryfikuje twoje umiejętności, doradzi, nauczy strategii.
Czy za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat Maestro będzie wspominany jak symbol sopockiego lata?
Takich ciekawych, jedynych w swoim rodzaju postaci, było w Sopocie wiele, a każda z nich stała się częścią historii miasta i jego mieszkańców.  Choćby taka Marianna.
Dobrotliwa, uśmiechnięta buzia. Długa, szeroka spódnica, kubrak i chustka na głowie zawiązana tradycyjnie – pod brodą. Na plecach gęsto utkany, wiklinowy kosz pokaźnych rozmiarów. Marianna Zielonka – sopocianka, ulubienica mieszkańców i kuracjuszy, zwana przez nich żartobliwie „sopockim ekspresem pocztowym”. Kto by pomyślał, że już w początkach XIX wieku można było spotkać listonosza w spódnicy?
Marianna, jako posłaniec pocztowy kursowała pieszo z Sopotu do Gdańska na Pocztę Główną i z powrotem. Z ciężkim koszem wypełnionym przesyłkami listowymi, ale też i z drobnymi zakupami dla sopocian i sopockich wczasowiczów, wędrowała tak przez 42 letnie sezony. Pewnie trwałoby to jeszcze dłużej, ale w 1865 roku, gdy miała 84 lata, w drodze z Gdańska do Sopotu została napadnięta przez rabusiów i zamordowana w przydrożnym lesie.
Była postacią lubianą i bardzo popularną. Dzięki temu, zachowała się jej podobizna wykonana przez anonimowego rysownika, która jeszcze przez wiele lat zdobiła słynną sopocką kawiarnię „Dolinny Młyn”. Zachowały się też popularne karty pocztowe - widokówki z jej podobizną.
Marianna Zielonka to ucieleśnienie moich marzeń o karierze sopockiego listonosza (In vino veritas).
O ile świadectwem popularności Marianny Zielonki były liczne, zachowane do dziś wzmianki i artykuły prasowe, to na temat innej postaci dawnego Sopotu, starszego marynarza w stanie spoczynku, kapitana Ojgena – znalazłam tylko jedną relację, sopocianki  Agnieszki Arendt z 1950 roku:
„Każdego ranka pojawiał się na Skwerze Kuracyjnym z nieodłączną, wielką fajką oraz lunetą, przez którą godzinami obserwował morze. Kuracjuszy zabawiał opowiadaniami o swoich marynarskich przygodach, ostrzegał przed najazdami Wikingów. Przepowiadał pogodę, rozmaite klęski żywiołowe i katastrofy żaglowców. Szczególnie lubiły go dzieci za barwne i budzące grozę opowieści.”
Niewątpliwie, najbardziej popularną,  osobliwą postacią Sopotu w czasach PRL’u był Parasolnik. Ta barwna i groteskowa postać zdążyła już obrosnąć legendą, chociaż wciąż jest jeszcze grono ludzi, którzy pamiętają go z czasów swojego dzieciństwa.
Podobno – miał 1,5m wzrostu i krzywe nogi.
Podobno – przed wojną występował w cyrku braci Staniewskich.
Podobno – łykał agrafki, łyżeczki i inne przedmioty oraz chwalił się bliznami po… zabiegach chirurgicznych.
Podobno – po wojnie, gdy osiadł w Sopocie, zajął się reperacją parasoli, ale nikt go przy tych naprawach nie widział. Może tylko zbierał parasole do naprawy, a naprawiała je jego żona?
Podobno – chciał zaczarować dzieci, żeby za szybko nie stały się dorosłe.
Na pewno – nazywał się Czesław Bulczyński.
Na pewno – kochał słońce, plażę i molo:


Na pewno – nosił frak i melonik, a przy słonecznej pogodzie spacerował po plaży z nartami na ramieniu. Przebierał się też za różne, śmieszne postaci:
Na pewno – wdawał się w pogawędki z turystami, racząc ich barwnymi historyjkami, a dzieciom rozdawał cukierki.
Na pewno – był symbolem i atrakcją turystyczną Sopotu lat 60-ych i 70-ych XX wieku.
W relacji W. Fułka to:  „Nadmorski błazen i kolorowy motyl, odbity w krzywym zwierciadle socjalistycznej rzeczywistości”.
Zmarł w 1992 roku, w Sopocie, i tutaj został pochowany. Doczekał się pomnika-rzeźby na sopockim Monciaku, restauracji „U Parasolnika” w Al. Niepodległości:


a nawet Stowarzyszenia Kulturalnego „Parasolnik”, założonego przez jego sympatyków.
Dzięki temu, jego postać – żywa legenda – wciąż jest wśród nas.
Symbolami sopockiego lata byli również Peter Konfederat i George Kanada. Dzięki relacjom ludzi, którzy pamiętają ich jeszcze z czasów swojej młodości, jawią mi się jak dobrzy znajomi.
Nikt tak pięknie nie opowiedział o Peterze Konfederacie jak Michał Pruski w swoich opowieściach „Planeta Sopot”:
„Peter zasłynął z zamiłowania do militariów. Obdarzył wielką i żarliwą, nigdy nie odwzajemnioną miłością Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, osobliwie stany południowe z okresu wojny secesyjnej. Pojawiał się na nadmorskiej alei z wielkim, łopoczącym sztandarem konfederatów, z długim, starannie wyczyszczonym karabinem i lunetą lśniącą zabytkowym mosiądzem. Zawsze w tłumie dzieciaków zazdrośnie wpatrzonych w wojskowe akcesoria. Bywało, że litościwie dawał nam potrzymać winchestera lub spojrzeć przez lunetę na zatokę. …… Mówił prędko, przemieszczał się błyskawicznie, w huraganie gestów, przędąc wciąż tę samą pieśń na cześć Stanów i konfederackiej armii. W rezultacie zagadkowej ewolucji Peter ogłosił się pewnego lata poetą. Może tak wyobrażał sobie sławę. Przy składanym stoliku wystawionym na deptaku klecił wiersze dla długowłosych dziewcząt, jaskrawymi długopisami, flamastrami. …… Na deptaku wysiadywał do późnego wieczora. Z daleka można było rozpoznać jego chrapliwy śmiech, dziki, ale jednak zawsze tylko przyjaźnie rubaszny. ….. Póki nie zasmakował w piwie i wódce był jednym z licznych symboli sopockiego sezonu. Upadek barwnej legendy nastąpił niezauważalnie…..
George Kanada, czyli Jerzy Tanajewski, to z kolei stały bywalec sopockich lokali, a zwłaszcza SPATiF’u i Złotego Ula. Wsławił się głównie swoim ekscentrycznym wyglądem „wujka z Ameryki”.
W relacji Michała Pruskiego: „George brylował na deptaku, przesiadywał przy kawiarnianych stolikach Złotego Ula, wystawiając na widok upierścienione dłonie i ekstrawagancki strój rajskiego ptaka”.
A w relacji Doroty Kopczyńskiej: „Przy górnym Monciaku, w okolicach Złotego Ula, kręcił się zawsze Kanada. Elegancki, w czerwonej marynarce z chusteczką w butonierce, łańcuchami i sygnetami. Był jednym z tych, którzy chwalili się, że z Kanady na piechotę tutaj przyszli. Wysoki, dobrze zbudowany, palił kanadyjskie papierosy. Samotnik, który znał wszystkich.”
I jak ktoś powiedział: „Był jak mebel w SPATiF’ie, zawsze w tym samym miejscu, o tej samej porze, na tej samej kanapie.”
Zmarł w 2008 roku, na zawał serca w ..... SPATiF’ie.
Mam nadzieję, że autorzy tych przekazów nie będą mieli mi za złe, że cytuję ich słowa. Przecież Oni też kochają Sopot, a jego osobliwości chcieliby ocalić od zapomnienia.

4 komentarze:

  1. https://www.youtube.com/watch?v=e-hYAyRnZc0

    OdpowiedzUsuń
  2. A kto widział gościa na składaku w czapce rasta z kupą reklamówek na ramie?Kto to taki?

    OdpowiedzUsuń
  3. Pamietam jak Peter Konfederat siedział na dole Mońciaka na ławce z blokiem na kolanach i ołowkiem w dloni.Przed nim siedziała dziewczyna,dla ktorej pisał" wiersz".Na około masa osob otaczająca go wianuszkiem.Nagle wstał poderwał sie z ławki i podbiegł do dwoch dziewczyn w białych koszulach i czerwonych krawatach.Złapał za krawaty i związał razem,a tłum strasznie sie śmiał.Jednego nie potrafie zrozumieć?jak otoczony tłumem ludzi siedząc zdążył je dostrzec.

    OdpowiedzUsuń