piątek, 1 sierpnia 2014

Kto pierwszy, ten lepszy

Nieważne, czy postawiłeś 3zł, czy 300zł, emocje są te same. Stali bywalcy wyścigów konnych na pewno mają łatwiej, ale my? Już nawet lektura poradnika “Elementarz - jak grać”, który dostaliśmy od miłego pana w kasie, sprawia nam mały kłopot. Skupiamy się więc na zakładach najprostszych, czyli:
- wytypuj zwycięskiego konia
- “porządek”, czyli dwa konie, które zajmą dwa pierwsze miejsca w gonitwie, bez względu na kolejność między nimi.
Zakłady wielogonitwowe, jak tripla czy kwinta, to już wyższa szkoła jazdy - trochę trzeba się znać na koniach. Może spróbujemy następnym razem?


Zaopatrujemy się w program wyścigów, który zawiera:
* imiona startujących koni - niektóre z nich od razu wzbudzają naszą sympatię
* nazwisko trenera i dżokeja, które nic nam nie mówią
* dotychczasowe osiągnięcia
i inne informacje, z których nie rozumiemy nic.


Pierwsze kroki kierujemy na padok, gdzie prezentują się konie startujące w najbliższej gonitwie. Generalnie są piękne, ale wyglądają bardzo podobnie. Wyróżniają się te, które mają inne niż brązowe umaszczenie lub te, które są wyjątkowo narowiste - widać już nie mogą doczekać się wyścigu. Tych ostatnich nie zamierzamy obstawiać, “spalają się” przed startem. Ale może to błąd?


Wkrótce dżokeje dosiadają koni, które galopują  na linię startu, a my zmierzamy w stronę kas po bilety. Typując konie kierujemy się głównie progresją dotychczasowych wyników - przecież oboje mamy umysły ścisłe. Podekscytowani, zasiadamy na trybunie blisko mety.


Bomba w górę! Ruszyły. Gonitwa rozpoczyna się daleko, po przeciwległej stronie toru, więc bieżącą sytuację w wyścigu relacjonuje speaker. Gdy konie wbiegają na ostatnią prostą 


wszyscy wstają z miejsc i dopingują “swojego” konia. Na samym finiszu “nasz” koń daje z siebie wszystko i …..


Hipodrom_6587wyscigi.jpg


wygrywamy. Euforia!


W kolejnej gonitwie kontynuujemy przyjętą taktykę i powtarzamy sukces. Kolejna wygrana!


Jakie to proste. Już doskonale wiemy jak obstawiać i świat należy do nas. Jednak kolejna gonitwa pozbawia nas złudzeń. Tym razem to wyścig kłusaków.



Z opisu koni w programie niewiele wynika, więc typujemy konia o ładnej nazwie “Tequila Dance”, który przegrywa minimalnie na celowniku. Czarę goryczy przepełnia fakt, że drugi koń, na którego postawiliśmy przychodzi ostatni. Po prostu pech?


Ale przed nami jeszcze dwie szanse. Tym razem, z braku innych wyraźnych wskazań, obstawiamy “pewniaka” i konia o mikrej posturze. Może to będzie akurat jego (i nasz) wielki dzień? Niespodzianki nie ma, ale faworyt wygrywa, więc tracimy niewiele.


Miłym przerywnikiem w pośpiesznej bieganinie między padokiem, kasami i trybuną jest konkurs na najpiękniejszy damski kapelusz. Sopocki hipodrom jest właśnie po gruntownej rewitalizacji, ale pamięta przecież początki XIX wieku, kiedy to damy przechadzały się tutaj w rozłożystych, ekstrawaganckich kapeluszach (Duch sportu). Konkurs wygrywa jednak emerytka w skromnym toczku na głowie.




A przed nami ostatnia gonitwa i ponownie wyścig kłusaków. Postanawiamy zaryzykować i postawić na “czarnego konia”. Stracimy niewiele, a możemy dużo zyskać. Ale sądząc po prognozach obstawiających są aż trzy “czarne konie”. Wybieramy dwa z nich. Oczywiście wygrywa ten trzeci. I to o 14mm na dystansie 2400m! Dlaczego nie postawiliśmy np. na wszystkie trzy? To po prostu błąd, którego już nie powtórzymy. Przecież wygrywanie na wyścigach jest proste.


Szkoda tylko, że kolejne dni wyścigowe  w Sopocie - dopiero w przyszłym roku.


Wyścigi Red Bull Air Race to lotnicza Formuła 1. To rzadka okazja, aby zobaczyć takie zawody w Polsce, więc mimo zniewalającego upału, z determinacją zmierzamy w stronę gdyńskiego bulwaru.


Znajdujemy miejsce na obrośniętej trawą, dość stromej skarpie. Widoczność stąd jest doskonała, tor wyścigowy widać jak na dłoni. Tyle, że trudno utrzymać się w stabilnej pozycji siedzącej. Trawa jest tak śliska, że co próbuję usiąść, to natychmiast zjeżdżam w dół. Wygrzebuję więc czubkami butów małe dołki i zapierając się w nich piętami, próbuję przyjąć w miarę wygodną pozycję - cała impreza potrwa pewnie kilka godzin. Leszek poddaje się i będzie obserwował zawody na stojąco.


W głównej konkurencji - Master Top 12 - rywalizuje dwunastu najlepszych na świecie zawodników na lekkich, super szybkich samolotach sportowych. Jednak zanim zaczną się wyścigi, podziwiamy efektowne pokazy lotnicze.


Najpierw majestatyczny przelot Dreamlinera. Chwilę potem nadlatuje eskadra “siedmiu wspaniałych” czyli Breitling Jet Team. Naprawdę jest na co popatrzeć!


1295666_Pokaz-Breitling-Jet-Team.jpg


Siedmiu pilotów odrzutowców kreśli na niebie figury jak wyrysowane cyrklem i linijką. Albo z kolei lecą bliziutko siebie, niemal dotykając się skrzydłami, w kluczu, jak prawdziwe ptaki.


Jednocześnie, wzniosła muzyka płynąca z głośników sprawia, że coś grzęźnie mi w gardle i ogarnia mnie uczucie prawdziwego wzruszenia. “Wolny jak ptak” - rozmarzyłam się. Ten piękny lot na błękitnym niebie jest prostą definicją pojęcia wolności i szczęścia.


A za chwilę - start Top 12, lotniczej elity pilotów, którzy lecąc z szybkością ponad 300 km na godzinę, 20 m nad wodą, muszą pokonać trudny tor wyścigowy w jak najkrótszym czasie. Przelot między bramkami na ściśle określonej wysokości


AirRace_1295658_.jpg


i nawroty, podczas których przeciążenie sięga 10g,


AirRace_1295792_.jpg


wymaga niesłychanej precyzji, techniki i wytrzymałości.


Gdy samolot zbliża się do bramki startowej, słyszymy charakterystyczną komendę z wieży kontroli lotów - “Smoke on!”. W tym momencie pilot wypuszcza smugę białego dymu, który znaczy trasę jego przelotu. Dzięki temu dobrze widać, czy zawodnik prawidłowo “zmieścił się” w bramce.


W przerwach między kolejnymi etapami wyścigu podziwiamy na niebie ikonę światowego lotnictwa, piękną sylwetkę DC3


AirRace_DC3_2.jpg

i akrobacje najlepszego polskiego zawodnika - Łukasza Czepieli, który dopiero aspiruje do grupy Masters.


W ścisłym finale wszyscy czterej piloci mają bezbłędne przeloty, a o kolejności decydują dziesiąte części sekundy.

Ach! “Ci wspaniali mężczyźni na swych latających maszynach!”

poniedziałek, 12 maja 2014

Nie tylko Parasolnik

W sezonie letnim Maestro czeka na Ciebie codziennie. No, chyba że pada. Znajdziesz go bez trudu na Monciaku, w okolicy Krzywego Domku. Postać jak z epoki międzywojnia -  ciemny, elegancki garnitur i kapelusz,  biała koszula, chusteczka w butonierce i  biały szalik owinięty wokół szyi. Przy stoliku z szachownicą i z zegarem do odmierzania czasu na kolejny ruch, mistrz szachowy Lech Nowak, zwany Maestro zweryfikuje twoje umiejętności, doradzi, nauczy strategii.
Czy za kilkanaście lub kilkadziesiąt lat Maestro będzie wspominany jak symbol sopockiego lata?
Takich ciekawych, jedynych w swoim rodzaju postaci, było w Sopocie wiele, a każda z nich stała się częścią historii miasta i jego mieszkańców.  Choćby taka Marianna.
Dobrotliwa, uśmiechnięta buzia. Długa, szeroka spódnica, kubrak i chustka na głowie zawiązana tradycyjnie – pod brodą. Na plecach gęsto utkany, wiklinowy kosz pokaźnych rozmiarów. Marianna Zielonka – sopocianka, ulubienica mieszkańców i kuracjuszy, zwana przez nich żartobliwie „sopockim ekspresem pocztowym”. Kto by pomyślał, że już w początkach XIX wieku można było spotkać listonosza w spódnicy?
Marianna, jako posłaniec pocztowy kursowała pieszo z Sopotu do Gdańska na Pocztę Główną i z powrotem. Z ciężkim koszem wypełnionym przesyłkami listowymi, ale też i z drobnymi zakupami dla sopocian i sopockich wczasowiczów, wędrowała tak przez 42 letnie sezony. Pewnie trwałoby to jeszcze dłużej, ale w 1865 roku, gdy miała 84 lata, w drodze z Gdańska do Sopotu została napadnięta przez rabusiów i zamordowana w przydrożnym lesie.
Była postacią lubianą i bardzo popularną. Dzięki temu, zachowała się jej podobizna wykonana przez anonimowego rysownika, która jeszcze przez wiele lat zdobiła słynną sopocką kawiarnię „Dolinny Młyn”. Zachowały się też popularne karty pocztowe - widokówki z jej podobizną.
Marianna Zielonka to ucieleśnienie moich marzeń o karierze sopockiego listonosza (In vino veritas).
O ile świadectwem popularności Marianny Zielonki były liczne, zachowane do dziś wzmianki i artykuły prasowe, to na temat innej postaci dawnego Sopotu, starszego marynarza w stanie spoczynku, kapitana Ojgena – znalazłam tylko jedną relację, sopocianki  Agnieszki Arendt z 1950 roku:
„Każdego ranka pojawiał się na Skwerze Kuracyjnym z nieodłączną, wielką fajką oraz lunetą, przez którą godzinami obserwował morze. Kuracjuszy zabawiał opowiadaniami o swoich marynarskich przygodach, ostrzegał przed najazdami Wikingów. Przepowiadał pogodę, rozmaite klęski żywiołowe i katastrofy żaglowców. Szczególnie lubiły go dzieci za barwne i budzące grozę opowieści.”
Niewątpliwie, najbardziej popularną,  osobliwą postacią Sopotu w czasach PRL’u był Parasolnik. Ta barwna i groteskowa postać zdążyła już obrosnąć legendą, chociaż wciąż jest jeszcze grono ludzi, którzy pamiętają go z czasów swojego dzieciństwa.
Podobno – miał 1,5m wzrostu i krzywe nogi.
Podobno – przed wojną występował w cyrku braci Staniewskich.
Podobno – łykał agrafki, łyżeczki i inne przedmioty oraz chwalił się bliznami po… zabiegach chirurgicznych.
Podobno – po wojnie, gdy osiadł w Sopocie, zajął się reperacją parasoli, ale nikt go przy tych naprawach nie widział. Może tylko zbierał parasole do naprawy, a naprawiała je jego żona?
Podobno – chciał zaczarować dzieci, żeby za szybko nie stały się dorosłe.
Na pewno – nazywał się Czesław Bulczyński.
Na pewno – kochał słońce, plażę i molo:


Na pewno – nosił frak i melonik, a przy słonecznej pogodzie spacerował po plaży z nartami na ramieniu. Przebierał się też za różne, śmieszne postaci:
Na pewno – wdawał się w pogawędki z turystami, racząc ich barwnymi historyjkami, a dzieciom rozdawał cukierki.
Na pewno – był symbolem i atrakcją turystyczną Sopotu lat 60-ych i 70-ych XX wieku.
W relacji W. Fułka to:  „Nadmorski błazen i kolorowy motyl, odbity w krzywym zwierciadle socjalistycznej rzeczywistości”.
Zmarł w 1992 roku, w Sopocie, i tutaj został pochowany. Doczekał się pomnika-rzeźby na sopockim Monciaku, restauracji „U Parasolnika” w Al. Niepodległości:


a nawet Stowarzyszenia Kulturalnego „Parasolnik”, założonego przez jego sympatyków.
Dzięki temu, jego postać – żywa legenda – wciąż jest wśród nas.
Symbolami sopockiego lata byli również Peter Konfederat i George Kanada. Dzięki relacjom ludzi, którzy pamiętają ich jeszcze z czasów swojej młodości, jawią mi się jak dobrzy znajomi.
Nikt tak pięknie nie opowiedział o Peterze Konfederacie jak Michał Pruski w swoich opowieściach „Planeta Sopot”:
„Peter zasłynął z zamiłowania do militariów. Obdarzył wielką i żarliwą, nigdy nie odwzajemnioną miłością Stany Zjednoczone Ameryki Północnej, osobliwie stany południowe z okresu wojny secesyjnej. Pojawiał się na nadmorskiej alei z wielkim, łopoczącym sztandarem konfederatów, z długim, starannie wyczyszczonym karabinem i lunetą lśniącą zabytkowym mosiądzem. Zawsze w tłumie dzieciaków zazdrośnie wpatrzonych w wojskowe akcesoria. Bywało, że litościwie dawał nam potrzymać winchestera lub spojrzeć przez lunetę na zatokę. …… Mówił prędko, przemieszczał się błyskawicznie, w huraganie gestów, przędąc wciąż tę samą pieśń na cześć Stanów i konfederackiej armii. W rezultacie zagadkowej ewolucji Peter ogłosił się pewnego lata poetą. Może tak wyobrażał sobie sławę. Przy składanym stoliku wystawionym na deptaku klecił wiersze dla długowłosych dziewcząt, jaskrawymi długopisami, flamastrami. …… Na deptaku wysiadywał do późnego wieczora. Z daleka można było rozpoznać jego chrapliwy śmiech, dziki, ale jednak zawsze tylko przyjaźnie rubaszny. ….. Póki nie zasmakował w piwie i wódce był jednym z licznych symboli sopockiego sezonu. Upadek barwnej legendy nastąpił niezauważalnie…..
George Kanada, czyli Jerzy Tanajewski, to z kolei stały bywalec sopockich lokali, a zwłaszcza SPATiF’u i Złotego Ula. Wsławił się głównie swoim ekscentrycznym wyglądem „wujka z Ameryki”.
W relacji Michała Pruskiego: „George brylował na deptaku, przesiadywał przy kawiarnianych stolikach Złotego Ula, wystawiając na widok upierścienione dłonie i ekstrawagancki strój rajskiego ptaka”.
A w relacji Doroty Kopczyńskiej: „Przy górnym Monciaku, w okolicach Złotego Ula, kręcił się zawsze Kanada. Elegancki, w czerwonej marynarce z chusteczką w butonierce, łańcuchami i sygnetami. Był jednym z tych, którzy chwalili się, że z Kanady na piechotę tutaj przyszli. Wysoki, dobrze zbudowany, palił kanadyjskie papierosy. Samotnik, który znał wszystkich.”
I jak ktoś powiedział: „Był jak mebel w SPATiF’ie, zawsze w tym samym miejscu, o tej samej porze, na tej samej kanapie.”
Zmarł w 2008 roku, na zawał serca w ..... SPATiF’ie.
Mam nadzieję, że autorzy tych przekazów nie będą mieli mi za złe, że cytuję ich słowa. Przecież Oni też kochają Sopot, a jego osobliwości chcieliby ocalić od zapomnienia.

czwartek, 13 marca 2014

Weekendy z A.

Z  A. znamy się “od zawsze”. Nasza wieloletnia przyjaźń - dwóch, małych dziewczynek mieszkających w sąsiedztwie - rozpoczęła się od fascynacji grą MONOPOLY. Egzemplarz gry MONOPOLY, który posiadałyśmy, był w angielskiej wersji językowej - wtedy zresztą inna wersja jeszcze nie istniała.  Większość napisów na kartonikach, które były integralną częścią gry, była dla nas niezrozumiała. Zdawałyśmy się więc na intuicję. Napisom towarzyszył zawsze jakiś rysunek - wesoły, smutny czy też dobry albo zły.Od tego zależała nasza interpretacja reguł gry. Tak więc, nawet z minimalną znajomością języka angielskiego, radziłyśmy sobie świetnie!


Grałyśmy z wielkim zapałem, ale w naszej wspólnej grze w ogóle nie było elementu rywalizacji. Każdej z nas byłoby bardzo przykro, gdyby “ta druga” przegrała. Stosowałyśmy więc przeróżne fortele i wybiegi, aby nie kończyć gry. Tym sposobem, rozgrywałyśmy niestrudzenie jedną partię przez wiele dni, aż ktoś z domowników niechcący posprzątał rozłożone piony, planszę i papierowe banknoty. Wtedy zaczynałyśmy od nowa.


Jako nastolatki jeździłyśmy na wspólne wakacje pod namiotami, zawsze w dużym gronie przyjaciół. Nasze kontakty były raz częstsze, raz rzadsze, ale przy każdym, kolejnym spotkaniu miałyśmy wrażenie jakbyśmy się rozstały zaledwie wczoraj.


Wiosenne weekendy z A. , spędzone w Sopocie, były doskonałą okazją do relaksu, powspominania dawnych czasów i dyskusji o dzisiejszych. Znamy się z A. tak długo, że nie czujemy wobec siebie żadnych zobowiązań. Tym niemniej, z przyjemnością przestrzegałyśmy żelaznego punktu dnia, którym było oczywiście, “śniadanie na trawie”.

Resize of P1090425.JPG


Przy okazji sopockich spacerów, A. - znana i ceniona architekt  - zwróciła uwagę na kilka ciekawych akcentów architektonicznych:


- portal nad wejściem do lokalu “Tivoli” na Monciaku

Resize of P1090407.JPG



- czy też witrażowe okna kamienicy przy ul. Czyżewskiego, którą szłyśmy po odwiedzeniu Dworku Sierakowskich

Resize of P1090405.JPG


Pogoda nam sprzyjała, więc nie musiałam namawiać A. na rowerową wycieczkę do Orłowa.  Pewien kłopot sprawił A. wybór roweru, gdyż nie jeździła od dłuższego czasu. Jednak po kilku próbach i zamianach, wybór został dokonany. Ja, oczywiście, dosiadłam swojej ulubionej, zielonej damki retro kupionej na Sopotello (“Na straganie, w dzień targowy”).


Z Sopotu do Orłowa wybrałyśmy trasę mieszaną - trochę rowerem, trochę pieszo. Spacer plażą przy słonecznej pogodzie, jest dużą przyjemnością, mimo konieczności ciągnięcia roweru po piasku.

Resize of P1100767.JPG



Dotarłyśmy do Kępy Redłowskiej. A. fachowym okiem spojrzała na osuwającą się skarpę, porównując jej profil z tym na obrazie namalowanym kilka lat temu, który wisi u nas w mieszkaniu. “No niestety, postęp erozji jest widoczny gołym okiem” - stwierdziła ze smutkiem. Pocieszałyśmy się nawzajem na  tarasie Tawerny Orłowskiej, przy zimnym piwie i smażonych krążkach kalmarów.


Czerwcowy weekend z A. wypadł akurat w trakcie Euro 2012 w piłce nożnej. Przecież nie mogłyśmy “odpuścić” inauguracyjnego meczu naszej reprezentacji z Grecją!  Znalazłyśmy przyjazny kibicom lokal z TV, na skwerku między Monciakiem i ul. J.Haffnera. Chciałyśmy poddać się sportowej atmosferze jaka towarzyszyła zgromadzonym tu, licznym kibicom. Usiadłyśmy pod przestronnym parasolem, a sportowe emocje opanowały nas bez reszty. W drugiej połowie meczu, kibicowałyśmy naszej narodowej drużynie w strugach ulewnego deszczu. A tak wyglądał nasz skwerek, widziany spod przeciekającego parasola

Resize of P1100765.JPG


Z wyjątkiem tego jednego popołudnia, do pogody miałyśmy jednak szczęście, więc włóczyłyśmy się po Sopocie, odwiedzając moje ulubione zakątki.


Spacer na molo zakończył się, oczywiście, zakupem kolejnego egzemplarza kolorowych koralików na straganie z pamiątkami na placu Zdrojowym. Że też zawsze znajdzie się taki kolor, lub jego odcień, którego jeszcze nie mam!


W drodze do przystani rybackiej “buszowałyśmy” w namiocie-sklepie z odzieżą duńską.  “Nigdy nie mam czasu na chodzenie po sklepach, a lubię takie oryginalne ciuchy” - stwierdziła A. z szerokim uśmiechem, wychodząc z namiotu wystrojona w nową sukienkę.


W przystani kupiłyśmy na kolację wędzonego halibuta i, obowiązkowo, moją ulubioną makrelę, a przy okazji przeszłyśmy przez Plac Rybaków. Pamiętam jak pokazywałam go A. z dumą tak, jakby był moją prywatną własnością…


A inne moje sopockie zakątki? A Górny Sopot ze swoją specyficzną architekturą i Operą Leśną?

Czekają na kolejny weekend z A.!

środa, 5 marca 2014

Wizyty kontrolne

Lekarskie? Sanitarne w restauracji? A może w komunikacji miejskiej - “bilety do kontroli, proszę!”? Nie, nie! To tylko moje wizyty kontrolne w ulubionych miejscach w Sopocie. Ciekawa jestem, czy wyglądają tak samo, jak je pamiętam z ostatniej wizyty, czy może coś się zmieniło?


Lutowy, sopocki weekend upłynął mi na odwiedzeniu kilku miejsc, o których pisałam już wcześniej (Spacerownik).


Zmiany? Oczywiście, tak! Tym niemniej, widok starego, czarnego kozła z krzywym rogiem, w dobrym zdrowiu, trwającego niezmiennie od wielu lat na straży średniowiecznego Grodziska, ucieszył mnie niezmiernie!


W salonie wystawienniczym Grodziska obejrzałam też wystawę “Sopot od starożytności do współczesności”, zorganizowaną z okazji zbliżających się Lekkoatletycznych Mistrzostw Świata w Ergo Arenie.


Pośrodku sali “Dyskobol” - imponująca rzeźba Myrona z V w p.n.e.

dyskobol.jpg



W cieniu "Dyskobola",  mniejsze figury i posągi: wojownika, łucznika, kulomiota i atlety, uzmysłowiły mi naturalną ewolucję sportu. Kilka bardzo starych, autentycznych eksponatów - kościane łyżwy z XI w, piłki skórzane z XV-XVI w - wzbudziły w mojej wyobraźni postaci osób, które ich używały. Nawet takie przedmioty jak pistolet startowy, mosiężna tuba nagłaśniająca, stopery sportowe czy dysk lekkoatletyczny mimo, że pochodzące z początków XX w, wyglądały jak relikty przeszłości.


W gablotach zebrano banknoty o tematyce sportowej, lub wyemitowane z okazji ważnych, sportowych wydarzeń. Nie wydawały mi się szczególnie ciekawe, więc niewiele brakowało, a przegapiłabym najbardziej humorystyczny element wystawy.


500 AFGANI afgańskich - pozwolę sobie wiernie przytoczyć opis banknotu:

“500 AFGANI przedstawia dyscyplinę szokującą europejczyków, a będącą sportem narodowym Afganistanu. Sport polega na uchwyceniu ze środka boiska, przez jadących konno zawodników, martwej kozy lub owcy z obciętą głową, obwiezieniu jej dookoła boiska i umieszczeniu w okrągłym dole. W zawodach biorą udział dwie drużyny, których zawodnicy próbują odebrać sobie martwą kozę, przy czym podczas rozgrywek nie obowiązują żadne zasady.”


A wydawało mi się, że w temacie sportu trudno mnie zaskoczyć!


W dobrym humorze po wizycie w Grodzisku odwiedziłam, znajdujący się w pobliżu, nasz ulubiony zakątek - stawy przy ul.Młyńskiej. Zastałam tam zaawansowaną budowę nowego obiektu, przeznaczonego dla potrzebujących wsparcia sopocian, pod nazwą “Inkubator Przedsiębiorczości”. 

Wymieniłam kilka uwag z Panem, który dyżurował na budowie:
JA - Wie Pan co? my tu kiedyś z mężem nawet sarny widywaliśmy!
PAN - A jakże! przychodzą, przychodzą! Nawet dwa jastrzębie przyleciały. Ja tutaj, proszę pani, czuję się jak w ZOO!


Mam nadzieję, że zwierzęta i ptaki nie zmienią swoich zwyczajów, gdy budowa już się skończy?


Idąc brzegiem morza, w stronę Centrum, mijałam Bulaj (Sopocka rybka). Nie mogłam sobie odmówić przyjemności zjedzenia tam “ryby dnia”. Tym razem zaproponowano filety z okonia na kurkach, z tagliatelle z marchewki, jarmużem i gruszką. No nie wiem, czy znalazłby się ktoś, komu by nie smakowało?


Przechodząc przez Plac Zdrojowy przy molo, postanowiłam zajrzeć jeszcze do Państwowej Galerii Sztuki. Miałam szczęście, gdyż akurat, na dniach, kończyła się wystawa prac sopocianina Jacka Staniszewskiego. Cieszyła się dużym powodzeniem, szczególnie wśród młodzieży. Nie dziwię się, prace sopockiego artysty - intrygujące, zabawne i refleksyjne - nikogo nie pozostawiają obojętnym. 

Podobał mi się "Kot"




W PGS wystawa dobiegła końca, ale chyba będzie można jeszcze gdzieś obejrzeć te prace? Naprawdę warto!


Ostatni etap moich wizyt kontrolnych to Muzeum Sopotu (Modna Pani w kurorcie), a w nim - kolejny etap projektu “Sopocianie”. Film dokumentalny “Sopocianie - czas nadziei” powstał w oparciu o relacje i zdjęcia mieszkańców z lat 1945-48. Od dawna nie mogłam doczekać się realizacji następnego etapu tego projektu. No i proszę, doczekałam się!

Myślałam wcześniej, że o życiu sopocian w pierwszych latach po wojnie wiem niemało. Jednak teraz, po wysłuchaniu wielu zwyczajnych, wzruszających ludzkich historii przekonałam się, że w stwierdzeniu “wiem, że nic nie wiem” jest dużo racji.

wtorek, 28 stycznia 2014

Stacja SOPOT

„Informujemy podróżnych, że przed stacją docelową Gdynia Główna, pociąg zatrzymuje się na stacjach Gdańsk Wrzeszcz, Gdańsk Oliwa, SOPOT.”


Komunikat ten usłyszany zaraz po tym, jak pociąg rusza ze stacji Gdańsk Główny, wywołuje we mnie dreszczyk emocji. To już zaraz! Nie ma powodu, aby natychmiast podrywać się z miejsca. Jak zwykle, mam tylko mały bagaż podręczny, a podróż potrwa jeszcze kilkanaście minut. Trudno mi jednak wytrzymać. Wstaję, segreguję książki i czasopisma, które towarzyszyły mi w czasie długiej podróży. Część zabieram, część zostawiam na półce w przedziale – może jeszcze komuś umilą czas spędzony w pociągu? Staję przy oknie, blisko wyjścia. Odliczam kolejne, mijane stacje i z przyjemnością rozpoznaję okolicę, znikającą za oknami pędzącego pociągu.


W końcu jest!  SOPOT. Staję na peronie i kolejny raz, niezmiennie od siedmiu lat, czuję wciąż to samo – „motyle w brzuchu” (Motyle).


Teraz spacer z dworca do domu trwa trochę dłużej niż jeszcze niespełna rok temu.  Sopocki dworzec jest w przebudowie i wyjście do miasta jest nieco dalej od Centrum. Jednak nie stanowi to dla mnie żadnego problemu. Przecież, tak  jak pisałam w „In vino Veritas”, marzy mi się kariera sopockiego listonosza!


Po drodze obserwuję postępy w budowie nowego dworca. Roboty idą pełną parą, ale i tak trudno mi uwierzyć, że z końcem 2014r Nowe Centrum Sopotu będzie wyglądać mniej więcej tak:



Czy stacja nadal będzie się nazywała SOPOT? A może SOPOT-Centrum? Być może rozstrzygnie to konkurs na nową nazwę stacji. Ja jednak zdecydowanie wolałabym po staremu – po prostu SOPOT.


Przebudowa dworca kolejowego to jedna z największych inwestycji w Sopocie ostatnich lat. Rozpoczęła się z wielkim hukiem. Dosłownie. Etap wyburzania dotychczasowego budynku dworca rozpoczęto symboliczną inscenizacją historyczną. 23-go marca 2013 r odbyła się replika historycznej bitwy o Sopot z 23-go marca 1945 r.





Były czołgi i samochody opancerzone z II-ej wojny światowej. Żołnierze w niemieckich i sowieckich mundurach walczyli oryginalną bronią, tyle że ze ślepymi nabojami.  


Sowieccy żołnierze przebiegający przez pole bitwy, dźwigający różne przedmioty domowego użytku, w taki właśnie symboliczny sposób przypominali o licznych grabieżach jakich dopuszczali się sowieci  w 1945 roku. Na pewno były to dla starszych sopocian, pamiętających tamte czasy, przykre wspomnienia. Tym niemniej, widok żołnierza biegnącego ze ściennym zegarem pod pachą, lub z odbiornikiem radiowym pokaźnych rozmiarów, rozśmieszał do łez licznych obserwatorów tego widowiska.





„Korespondentem wojennym” był znany muzyk Krzysztof Skiba. Domyślam się, że jego osobisty udział w tej inscenizacji nie był przypadkowy. Jego mama była projektantem ponad 40-sto letniego budynku dworca kolejowego w Sopocie. Budynku, którego kres właśnie dobiegł końca.


Teraz powstanie tu Nowe Centrum Sopotu – nowoczesny dworzec, w otoczeniu drzew i zieleńców, połączony z Monciakiem. Władze miasta zapewniają, że to jeden z najbardziej ekologicznych projektów w Polsce.


Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to z końcem 2014 roku przyjadę do Sopotu nowoczesnym Pendolino!



Już teraz wyobrażam sobie, jak cicho i bezszelestnie wtacza się na peron nowego dworca.