czwartek, 24 października 2013

Wosia Budzysza

Obawiam się, że będzie nudno. No bo kogo może interesować jakaś mała uliczka w Sopocie? Żeby chociaż było tam coś specjalnego! Co prawda, stoi przy niej piękny, neobarokowy pałacyk z ogromnym ogrodem, ale pięknych budowli w Sopocie jest “na pęczki”. Uliczka Wosia Budzysza łączy ul. Haffnera z ul. Powstańców Warszawy. Często tamtędy przechodzę, idąc z kortów nad morze. Równie dobrze mogłabym wybrać inną drogę, ale ta nazwa tak mnie intryguje, że podświadomie skręcam jednak w Wosia Budzysza. Czy to możliwe, żeby był ktoś, kto tak właśnie nazywał się? A może to było coś, a nie ktoś? W końcu idę po rozum do głowy - przecież wszystko można łatwo sprawdzić, np. w Wikipedii.





No i teraz już wiem! To jest pseudonim. Prawdziwe nazwisko - Jan Karnowski. Specjalnie podaję pełne imię, żeby przypadkiem nie pomylić z aktualnie urzędującym prezydentem Sopotu - Jackiem Karnowskim. Jan Karnowski sam się nazwał Wosiem Budzyszem, ale na razie jeszcze nie wiem dlaczego. Wiem natomiast, że żył w latach 1886-1939, był sędzią, poetą, propagatorem Kaszub i języka kaszubskiego. To w zasadzie zaspakaja moją ciekawość i niechybnie wątek by się skończył, gdyby nie fakt, że J. Karnowski vel Woś Budzysz był też autorem biografii Floriana Ceynowy. A tak się akurat składa, że korty tenisowe SKT, o których tyle się już naopowiadałam, i na których spędzam wiele godzin będąc w Sopocie, znajdują się właśnie przy ul. F. Ceynowy. No i trudno mi przejść nad tym faktem obojętnie, bo jednak zżera mnie ciekawość, kim był z kolei Florian Ceynowa?





Jak się okazuje, F. Ceynowa również był badaczem folkloru Kaszub i języka kaszubskiego. Zaintrygowana tę ich wspólną kaszubską cechą nabrałam pewnych podejrzeń odnośnie ulicy im. Jakuba Goyki, która jest tuż obok. Mieści się przy niej hala 100-lecia Sopotu, w której kilka lat z rzędu grałam w Bałtyckim Kongresie Brydżowym oraz - na wzgórzu - wyjątkowo piękne zakątki, opisane w  “Spacerownik”. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, Jakub Goyka to z kolei kaszubski gawędziarz! Wszyscy trzej jakąś część swojego życia spędzili w Sopocie i widać miasto doceniło Ich zasługi dla całego regionu.





Jak już zaczęłam zwracać uwagę na patronów ulic, to zaciekawiła mnie jeszcze aleja Franciszka Mamuszki. Trudno jej nie zauważyć będąc w Sopocie, gdyż jest to północna część nadmorskiej promenady, od Grand Hotelu w stronę Gdyni, z charakterystycznym “Teatrem na Plaży” im. A. Osieckiej, o którym też już wspominałam ( Co jest grane). Pieszczotliwie brzmiące nazwisko - Mamuszka - okazuje się należeć do wybitnego krajoznawcy, autora sześciu książek o Sopocie, napisanych z wielką pasją. Domyślacie się zapewne, że natychmiast zaczęłam szukać w antykwariatach i na Allegro jego książek. Część już zdobyłam, ale jeszcze nie wszystkie.





Generalnie, temat patronów ulic, nieoczekiwanie wciągnął mnie, choć początkowo byłam pewna, że będzie nudny. Zaczęło się od Wosia Budzysza i poprzez F. Ceynowę, J.Goykę i F. Mamuszkę, doszłam do kolejnego pytania, które mnie nurtuje. No dobrze, a kim byli Ci, których nazwiska widzę dosłownie codziennie, gdyż patronują małym, kameralnym uliczkom w pobliżu naszego mieszkania w Sopocie?


Najbliżej nas - ulica Jana. Winieckiego - inspektor kolejowy, działacz polskich organizacji. Dalej - Mariana Mokwy - malarz - marynista i podróżnik. I następna - Aleksandra Majkowskiego - lekarz, pisarz i również działacz kaszubski. Nie zaskoczył mnie fakt, że oczywiście wszyscy mieszkali w Sopocie. Ciekawskich, po szczegóły odsyłam do Wikipedii, podsumuję tylko krótko, że wszyscy zapisali się piękną kartą w historii narodu, gdyż umacniali - każdy na swój sposób - poczucie polskości, przynależności narodowej i przygotowywali nas, Polaków, na czas odzyskania niepodległości. Brzmi to może trochę pompatycznie, ale miło mieć wrażenie, że mojej okolicy patronują Ci, którzy rzeczywiście na to zasługują.


wtorek, 22 października 2013

Wakacyjny kolaż




Słyszę wołanie Leszka - “Renatka! Sopot!”. Rzucam wszystko, lecę, zamieram na kilkanaście sekund przed ekranem TV. To tylko prognoza pogody w TVN24 - widok z kamery na molo w Sopocie.

Każde spojrzenie na molo okiem kamery meteo przywołuje z mojej pamięci jakiś kadr z sopockiego filmu jaki mam w głowie. Cyk! stop-klatka, cyk! stop-klatka.





To musiała być środa. Player’s party na turnieju tenisa ITF Seniors w Sopocie jest zawsze w środę. Szykujemy się z dziewczynami na tę szczególną imprezę. Jedna drugiej doradza, którą bluzkę założyć, którą bransoletkę dobrać do stroju. Przed samym wyjściem M. proponuje - “Dziewczyny! zrobiłam śledzia z cebulką, ogórkiem, jabłkiem i jogurtem. Może zjemy po kawałku?” Któraś z nas dodaje - “To może po kieliszeczku do śledzika?” Z wielkiej miski śledzia nie zostaje ani jeden kawałeczek. Najlepszy śledź jakiego jadłam w życiu! Tylko nie pamiętam - poszłyśmy na te player’s party, czy nie?




Zbieramy się z dziewczynami na premierę spektaklu “Słodkie lata 20-te, 30-te…”, na Scenie Letniej w Orłowie. Zamawiamy Taxi, pakujemy pledy i małe kocyki, żeby miękko było siedzieć. Parasole? To nikomu nie przychodzi do głowy, przecież nie pada. Muzyczno-taneczny spektakl grany na samej plaży, tuż nad morzem, przenosi nas w czarujący świat międzywojnia. Wkrótce zaczyna siąpić deszcz. Mniej, więcej w połowie spektaklu pada już tak mocno, że mokry parkiet jest zagrożeniem dla zdrowia tancerzy. Widowisko zostaje przerwane, ale ponieważ jest to premiera, autor i reżyser w jednej osobie - J. Szurmiej - zaprasza całą widownię na wino, do kawiarni pod dachem. To trochę ratuje sytuację, ale szkoda przedwojennych przebojów, których nie zdążyłyśmy wysłuchać. I chociaż udało mi się później obejrzeć “Słodkie lata…” ponownie, to nie mogę się doczekać okazji, kiedy zobaczymy ten spektakl jeszcze raz, w tym samym gronie!





Piękna pogoda, więc po “śniadaniu na trawie”, z pyszną jajecznicą usmażoną przez Z., idziemy na korty - cztery Panie i czterech Panów. Gramy mixty i deble na kortach Sopockiego Towarzystwa Tenisowego przy ul. Haffnera. To, oprócz kortów SKT, nasz drugi ulubiony klub tenisowy - dobre korty, kameralna atmosfera, przyjazny domek klubowy z TV. Po zakończeniu gier akurat zaczyna się transmisja z Wimbledonu. Finał Agnieszki Radwańskiej z Sereną Williams. Organizujemy się błyskawicznie. J. zamawia pizzę przez telefon, M. wskakuje na rower, żeby przywieźć 3-litrowy karton czerwonego wina. “Stoi w kuchni! pod oknem!” - rzucam jeszcze, w ostatniej chwili, w kierunku znikających pleców. Reszta towarzystwa organizuje widownię. Ależ to były emocje! Po wygraniu przez Agnieszkę drugiego seta wpadamy w grupową euforię. Po meczu - żałujemy niewykorzystanych  szans, i jak to kibice, roztrząsamy “co by było, gdyby….” Wielkoszlemowy tytuł jeszcze nie teraz, cava będzie musiała zaczekać do przyszłego roku……





W tej samej grupie - cztery Panie i czterech Panów - na wieczornym wypadzie w miasto, śmiało suniemy Monciakiem. P. zauważa - “o! sushi!”. Reszta grupy natychmiast podchwytuje temat i zanim biedna P. zdąży zaprotestować, pewnym krokiem zmierza do Domu Sushi, zajmując miejsca przy pływającym barze. Ktoś wyławia płynącą łódeczkę z sushi, ktoś inny zamawia tatara z łososia. Dopiero teraz dociera do nas, że P. nie jada sushi. Jedyną atrakcją dla P. pozostaje zorganizowany ad hoc, kurs posługiwania się pałeczkami. Może przyda się kiedyś u Chińczyka? Ale tatar jest rzeczywiście wyjątkowy.





Były śniadania na trawie, ale były też i wieczory. Jest nas dość duża, wielopokoleniowa grupa. Pada, więc wchodzimy do mieszkania, do środka, i siadamy gdzie kto może. Część siada na twardych krzesłach (innych nie ma), część na szerokim łóżku, reszta na podłodze. W naturalny sposób (topograficzny) tworzą się tematyczne podgrupy. Tu - dyskusje polityczne i o problemach społecznych, tam - relacje z wakacji i pokazywanie zdjęć. Pośrodku S. smaży pieczarki na elektrycznym grillu i próbuje  łapać wszystkie wątki. A ja tak patrzę i patrzę, i tak mi się przypomina, jak na studenckim wyjeździe siedzieliśmy w dziesięć osób w dwu-osobowym namiocie i ani fotele nie były nam potrzebne, ani żadne inne wygody i że, w zasadzie nic się nie zmieniło…..





Zbieramy się u mnie w ogródku na otwarcie sezonu, przed pierwszą imprezą wakacyjnego kalendarza - turniejem tenisa ITF Seniors. Są dziewczyny, które przyjechały grać w turnieju, osoby towarzyszące i tym razem, wyjątkowo  K. - znany i lubiany trener tenisa z Warszawy. Przyznaje, że po wielu latach “sztundowania” postanowił spróbować swoich sił w turnieju o międzynarodowej obsadzie. K. jest bardzo dobrym tenisistą, wróżymy Mu sukcesy i że daleko zajdzie w turnieju. Z czasem jest nas coraz więcej, i więcej, i owalny 6-ścio osobowy stół staje się małym ziarenkiem - ledwo widocznym centrum - imprezowego ogródka. Kolorowe drinki idą jak woda. Daleko im do tych z coctail baru MAX, ale staram się - do żółtego cytryna, do zielonego limonka. Następnego dnia żywiołowo dopingujemy K. w ….. turnieju pocieszenia.





Kongres brydżowy. K. relacjonuje przebieg dzisiejszego poranka - “Obudziłem się wcześnie, przed szóstą. Patrzę, a tu S. (znany wszystkim "ranny ptaszek") - wykąpany, ogolony, “w garniturze”, czeka aż otworzą pierwsze sklepy. Tak mnie rozśmieszył swoją gotowością do działania o tej porze, że o spaniu nie było już mowy. Wsiadłem na rower i patrzcie, co przywiozłem!” K. pokazuje z dumą świeże flądry z przystani rybackiej. Stroną gastronomiczną naszego pobytu zajmują się Panowie - K. i S., z czystego zamiłowania do dobrego jedzenia. Jedynie E. - szczupła amatorka słodyczy pilnuje, żeby nie zabrakło krówek, po które regularnie chodzi do stoiska przy molo.





Siedzimy w gronie brydżystów przy południowej kawie w ogródku. Jak zwykle - analiza rozdań z ostatniego turnieju. K. relacjonuje przebieg licytacji na naszym stole. S. ripostuje - “U nas poszło zupełnie inaczej. Nie było otwarcia, to zahaczyłem pikiem. Z lewej laga, mój odwinął, no i grałem z “re”. Nie szło, ale wziąłem szpicówkę!”. Salwy śmiechu. Gwara brydża sportowego jest bezlitosna nawet dla brydżystów-amatorów, a dla niegrających w brydża to w istocie czarna magia! Obiecuję nie-brydżystom rozwiać nieco jej tajniki, przy najbliższej sposobności.



Wszelka zbieżność inicjałów w ogóle nie jest przypadkowa.



czwartek, 17 października 2013

"Jesień idzie przez park"

To mój ulubiony przebój Krzysztofa Klenczona. Pamiętacie  tę  nostalgiczną piosenkę? Znowu chciałam coś napomknąć o „starszej młodzieży”, ale może po prostu posłuchajmy?
Gdy nadchodzi jesień, tak jak teraz, każdy przeżywa swoje własne  tęsknoty – za bliską osobą, za minionym latem….  A ja?  A ja tęsknię za jesienią w Sopocie!
Tak się złożyło, że w ubiegłym roku, przyjechaliśmy z mężem do Sopotu przed  Zaduszkami. Groby rodzinne odwiedziliśmy wcześniej i dłuższy, listopadowy weekend postanowiliśmy spędzić w Sopocie. Ale 1-go listopada poczuliśmy się  dziwnie  nieswojo i oboje jednocześnie pomyśleliśmy o tym samym. Idziemy na cmentarz! Przed bramą cmentarza przy ul. Malczewskiego kupiliśmy symboliczną lampkę , nie wiedząc jeszcze na czyim grobie ją zapalimy. Weszliśmy. Sopocki cmentarz zachwycił nas. Usytuowany na wzgórzu, ma tarasowe, malownicze ukształtowanie terenu.


Oczarowana pięknem sopockiego cmentarza,  wyraziłam chęć wiecznego odpoczynku w tym właśnie miejscu. Ale Leszek, człowiek twardo stąpający po ziemi, natychmiast ostudził moje szalone pomysły – „Chyba nie zrobisz tego dzieciom, żeby taki kawał drogi musiały przyjeżdżać?”. Przyznałam mu , oczywiście, rację, ale w głębi duszy pomyślałam sobie, że dzięki temu, dzieci przyjeżdżałyby tu o jeden raz w roku więcej….
Świeczkę zapaliliśmy na grobie Mariana Mokwy, malarza marynisty, patrona jednej z ulic w pobliżu naszego mieszkania.
Krzysztof Klenczon, gitarzysta Czerwonych Gitar, autor „jesiennej” piosenki, był bardzo mocno związany z Sopotem. Tutaj, w słynnym Non-Stopie, zaczęła się i rozkwitła Jego kariera muzyczna. Na jednym z koncertów poznał Alicję, swoją przyszłą żonę, i dla Niej właśnie napisał słynny przebój „Historia jednej znajomości”. Pamiętacie charakterystyczne słowa piosenki? „Szłaś przez skwer, z tyłu pies, Głos Wybrzeża w pysku niósł”? Tak było! Alicja rzeczywiście miała psa, który nosił za Nią gazetę w pysku. Z wielkiego uczucia rodzą się wielkie przeboje! A czy wiedzieliście o tym, że żony wszystkich muzyków Czerwonych Gitar to były dziewczyny poznane w Sopocie, na ogół właśnie w Non-Stopie?
NON-STOP – kolebka polskiego rocka i big-beatu. Klub, w którym grały wszystkie zespoły rockowe lat 60-ych i jedyne takie miejsce w Polsce, w które zjeżdżała się młodzież, aby tańczyć przy muzyce „na żywo”. Przyjeżdżała tu też moja starsza siostra – wtedy nastolatka. Ileż ja się od Niej nasłuchałam o tym Non-Stopie! Nie dziwcie się więc, że chciałam poznać  historię tego słynnego, sopockiego klubu.
Brezentowy namiot przy molo, mniej więcej tam, gdzie teraz jest wejście do Państwowej Galerii Sztuki w Domu Zdrojowym – to była pierwsza lokalizacja Non-Stopu w latach 1961-63. Nie ma po tym żadnego śladu. Ale wędrując nadmorską promenadą w kierunku Gdańska, na wysokości ul. M. Drzymały mijamy po prawej stronie dziwny, betonowy budynek z rozległym parkingiem, w niczym nie przystający do okolicznych XIX-wiecznych willi. Gołym okiem widać, że to relikt epoki PRL i właśnie tą odmiennością przykuwa uwagę przechodniów. Na frontowej ścianie widnieją ogromne, kolorowe napisy ROCK i ROLL oraz mural z podobizną Krzysztofa Klenczona. 


Tak! To tutaj właśnie, w namiocie na plaży, była druga lokalizacja Non-Stopu. Niestety, protesty mieszkańców spowodowane zbyt głośną muzyką sprawiły, że w 1968r przeniesiono klub dalej od Centrum, w okolicę Wyścigów - tam gdzie teraz, na Sopotello, można kupić stare płyty Czerwonych Gitar….
Non-Stop zamknięto ostatecznie w 1981 r. I jeszcze tylko mała uliczka w pobliżu, nazwana im. Krzysztofa Klenczona, jest ostatnim śladem klubu-legendy polskiego rocka.

środa, 9 października 2013

"Na straganie, w dzień targowy...."


Pomidorki, ogóreczki to we wtorki i piąteczki,  a w soboty i niedziele …....?



 Zawsze uwielbiałam wszelkie targowiska, gdzie można samemu wybierać owoce i warzywa. Targowisko w Sopocie  zaprasza amatorów świeżej zieleniny, ale też nabiału, wyrobów wędliniarskich, a nawet ryb, we wtorki i piątki, na Sopocki Rynek, dokładnie naprzeciwko wejścia na teren hipodromu . W pozostałe dni tygodnia, ten rozległy i zadaszony teren  „marnował się”, więc miasto wpadło na pomysł, aby w weekendy zorganizować tutaj Pchli Targ. Od kwietnia do października, w soboty i niedziele, namawiam wszystkich „szperaczy” na SOPOTELLO, czyli artystyczny, handlowy, wielokulturowy rynek ludzi oryginalnych!


Uwielbiam tutaj buszować wśród stoisk ze starymi bibelotami znalezionymi na strychu, obrazami i rysunkami znanych i nieznanych artystów,  książkami, ciekawą biżuterią czy też oryginalnymi naczyniami. 



 Na Sopotello nie brakuje  też elementów humorystycznych – Pani, która rozwiesiła na wieszaku wyciągnięte z szafy, pewnie „wyrośnięte” już ubrania, opatrzyła swoje mini-stoisko wielkim transparentem z napisem „PROMOCJA!!!”.

Udało mi się „wyszperać” małą, starą łyżeczkę do grzybków z drewnianą rączką, śliczny komplet  - półmisek i miska do sałatki  - z cienkiej porcelany, ozdobione uroczymi rysunkami warzyw. Ale najwspanialszą moją zdobyczą na Sopotello  jest stary, holenderski  rower! Piękna, zielona damka ze skórzanym  siodełkiem nabijanym ćwiekami, kierownicą z rączkami ze skóry i oryginalną lampą z przodu. Rower ten stał się natychmiast moim ulubionym środkiem transportu po Sopocie . Wyposażony w trzybiegową (!) przerzutkę, wypróbowany na naszych wycieczkowych trasach ( Tour de Sopot) – spisał się i nadal spisuje się doskonale.

To jeszcze nie koniec kiermaszowych atrakcji w Sopocie. W okolicy molo i Placu Zdrojowego odbywa się, na ogół w lipcu, Cepeliada – przegląd rękodzieła i folkloru. Można kupić różne wyroby z drewna, płótna, papieru czy gliny, a przy okazji zobaczyć jak powstają hafty, koronki, ceramika i inne wyroby rękodzielnicze.  Warto też spróbować ciekawych miodów, serów i nalewek.  Ja przyniosłam do domu drewniane szczypce do ogórków i  pudełko na duże zapałki , z kolorową łódką wymalowaną na  wieczku. Cepeliada gości twórców ludowych i rzemieślników, ale także zespoły folklorystyczne, które w trakcie targów występują w muszli koncertowej przy molo.

Wspominałam już o tym, że Zatoka Sztuki pełni teraz rolę mecenasa kultury w Sopocie. Jednym z ważnych wydarzeń, w ramach tego mecenatu, jest sierpniowy Sopot Fringe Festival . W ramach tego wydarzenia odbywają się liczne koncerty, spektakle, wystawy, pokazy taneczne oraz Kiermasz Sztuki i Rękodzieła. Miałam wielką przyjemność podziwiać oryginalne wyroby młodych twórców, którzy traktują swoją artystyczną działalność głównie  jako hobby.  Na kiermaszu można było obejrzeć i kupić torby i portfele ze skóry lub filcu, zabawki, nakrycia głowy, nietuzinkowe ubrania, biżuterię i przeróżne artykuły dekoracyjne. Oczywiście, nie mogłam wyjść „z pustymi rękami”.  Kupiłam komplet obrączek do serwetek w pięknym pudełku, skórzaną torebkę i śliczne, z malowanymi muszelkami, pudełeczko na drobiazgi.



W grudniu, przed  Bożym Narodzeniem, warto zajrzeć  na Plac Przyjaciół Sopotu na Jarmark Świąteczny - po ozdoby choinkowe, stroiki i świąteczne prezenty. No i przede wszystkim po to, aby obejrzeć strzelistą i pięknie oświetloną choinkę.


niedziela, 6 października 2013

Panie na prawo, Panowie na lewo



Zasada ta, jak widać na powyższym zdjęciu, znana była i stosowana już bardzo dawno. To zdjęcie pochodzi z 1903 r, kiedy to po północnej stronie mola zbudowano pierwsze Łazienki Kąpielowe, nazwane też Północnymi. Mieściły się w nich kabiny do przebierania, a od strony morza były pomosty, którymi wchodziło się do wody. Pomosty te tworzyły w morzu zamknięte akweny i zabezpieczały kąpiących się oddzielnie Panie - po prawej i Panów - po lewej stronie. Niestety nie dane mi było zobaczyć dawnych Łazienek, choć teoretycznie było to możliwe, gdyż po przebudowie w 1938r, pełniły swoją funkcję aż do lat 60-ych XX wieku. Pozostały mi więc tylko stare fotografie.


 Kiedy zaś przyjeżdżaliśmy tu z mężem ok. 10 lat temu, widywaliśmy na plaży, właśnie w tej okolicy, dziwne, betonowe szczątki  niezidentyfikowanej konstrukcji i schody prowadzące do … nikąd. Zastanawialiśmy  się : co to jest? a raczej – co to mogło być kiedyś?  Ale od czego są wszelkie źródła literackie? Bardzo ciekawa książka pt. ” Kurort w cieniu PRL - Sopot 1945-1989 ”, dostarczyła nam wyczerpującej odpowiedzi na nurtujące nas pytania. Otóż, we wczesnych latach 70-ych XXw, ówczesne władze PRL postanowiły zbudować nowoczesne, zgodne z duchem czasu i potrzebami klasy pracującej, Łazienki Północne. Tak też niestety się stało i w dniu ważnego państwowego święta - 22-go lipca, nastąpiło uroczyste otwarcie kompleksu plażowo-gastronomiczno-rozrywkowego o tej właśnie, historycznej nazwie.


Nowa budowla obejmowała trzy okazałe budynki, w których były między innymi przebieralnie, betonową promenadę i kawiarnię na 250 osób (!). To była już trzecia, kolejna „odsłona” Łazienek Północnych. O utrzymaniu obiektu i koniecznych remontach raczej nikt wtedy nie myślał. W  latach 80-ych cały ten kompleks zaczął stopniowo podupadać i niszczeć,  i to właśnie szczątki betonowej promenady „podziwialiśmy” na sopockiej plaży kilkanaście lat później. W jednym z ocalałych budynków, wciąż funkcjonowała kawiarnia. Dużą jej zaletą było to, że posiadała szerokoekranowy telewizor. W trakcie tenisowego turnieju ITF Seniors, często przychodziłyśmy tu z dziewczynami, aby emocjonować się występami Agnieszki Radwańskiej na kortach Wimbledonu.

Wkrótce zaczęły się w tym miejscu intensywne prace budowlane. Kawiarnię zamknięto, a betonowe szczątki zniknęły z plaży. W miejscu zachowanych fundamentów pierwotnej budowli postawiono przestronny, piętrowy pawilon o nazwie "Zatoka Sztuki". Byliśmy świadkami powstania IV-ej wersji Łazienek Północnych.


Na parterze otwarto przeszkloną restaurację otwartą  na morze, z tarasem na plaży i sceną letnią  przeznaczoną na sezonowe koncerty. Na piętrze - warsztaty i pracownie artystyczne. „Zatoka Sztuki”, oprócz swojej pierwotnej „kąpielowej” funkcji, pełni teraz rolę mecenasa kultury i sztuki Sopotu. Mamy tutaj bardzo blisko z naszego mieszkania, więc przychodzimy tu na plażę lub na spacer, posiedzieć przy piwie, czy też posłuchać muzyki współczesnych zespołów.

Pamiętacie może, albo słyszeliście, o filmowym debiucie Romana Polańskiego? Była to etiuda filmowa z 1958r, pt. „Dwaj ludzie z szafą”  – groteskowa opowieść o dwóch mężczyznach, wyłaniających się z morza i dźwigających przez sopocką plażę symboliczny ciężar – tytułową szafę. Rzeźbę Pawła Althamera przedstawiającą ową szafę, z dedykacją: „Romanowi Polańskiemu – przyjaciele Sopotu” postawiono tu na plaży, obok „Zatoki Sztuki”. W środkowym skrzydle szafy jest duże, owalne lustro. Często korzystam z niego, głównie celem poprawienia......  zmierzwionej wiatrem fryzury. 


Spacerując w okolicy molo, często wyobrażam sobie ludzi przyjeżdżających tu w początkach XX-go wieku. Oprócz tych, którzy przyjeżdżali po prostu na wakacje, byli i tacy (a może nawet była ich większość), którzy chcieli się tutaj leczyć. Sopot - to było też uzdrowisko! Łazienki Północne umożliwiały kuracjuszom naturalne kąpiele morskie. W Domu Kuracyjnym pito wodę mineralną z miejscowych źródeł, a w Zakładzie Kąpielowym zażywano ciepłych kąpieli morskich i kąpieli solankowych. Wszystkie te zabiegi były zalecane przez ówczesnych lekarzy jako remedium na histerie, czyli choroby nerwowe, schorzenia układów krążenia i oddechowego.

W jednej z licznych książek o Sopocie, które kolekcjonuję, przeczytałam list z 1884 r, wysłany przez jednego z kuracjuszy do rodziny. Podziwiał w nim nowoczesność Zakładu Kąpielowego - widać, że to częsty bywalec światowych kurortów! "Kąpiele ciepłe, z morskiej naturalnie wody, mieszczą się w osobnym budynku. Opłata za nie wynosi jedną markę, ależ za to jaka czystość i porządek, jak wygodne urządzenie! W każdym numerze znajduje się piecyk okrągły, na którym grzeją się ręczniki z ostrego materyału, bardzo zbawiennie pobudzające czynność skóry przy wycieraniu. Nad wanną umieszczono tzw. prysznic, z którego po kąpieli wziąć można zimny natrysk kroplisty. Obok na ścianie wisi zegar piaskowy, wymierzający bardzo dokładnie minuty i kwadranse, w samej zaś wodzie pływa termometrzyk. Słowem jest wszystko, czego racyonalne ulepszenia w tego rodzaju zakładach wymagają."

Znalazłam gdzieś też fajne zdjęcie, na którym widać jaką rolę spełniał tzw. "kąpielowy".


Któregoś dnia, kierowana nagłym impulsem, weszłam do Zakładu Balneologicznego. Uderzył mnie w nozdrza silny zapach solanki. Zapytałam Panią w recepcji o dostępność zabiegów. Dowiedziałam się, że aby móc z nich korzystać, trzeba mieć skierowanie od lekarza, ale kąpiele w basenie solankowym dostępne są bez skierowania, tylko za niewielką opłatą. Nie miałam odpowiedniego stroju, więc odłożyłam tę przyjemność na później, ale rozejrzałam się dookoła. Zadziwiły mnie piękne sklepienia, witraże i zdobienia z początku XX-go wieku. Dopiero po wyjściu na zewnątrz zwróciłam uwagę na oryginalny portal nad drzwiami wejściowymi.





Sopockich kuracjuszy, z roku na rok, przybywało. Aby sprostać ich wymaganiom, zbudowano po południowej stronie mola drugi kompleks kąpielowy – Łazienki Południowe.


Teraz, w miejscu dawnych Łazienek Południowych stoi hotel chiński „Zhong Hua”, ale skandynawski charakter budowli został zachowany.


Łazienkom Południowym towarzyszył piękny Park Kuracyjny z wytyczonymi klombami, alejkami, ławeczkami. Park Południowy przy hotelu chińskim odzwierciedla dokładnie układ dawnego Parku Kuracyjnego. Ilekroć tędy przechodzę, nie mogę oprzeć się pokusie cofnięcia czasu np. o 100 lat. Żeby choć na krótką chwilę znaleźć się tu w towarzystwie dawnych kuracjuszy i poddać się rytmowi życia jakie wtedy prowadzili. Ilekroć mijam Park Południowy,  jak bumerang powraca wspomnienie ulubionej książki z dzieciństwa M. Krueger  pt. "Godzina pąsowej róży" albo filmu  J. Machulskiego pt. "Ile waży koń trojański" i podróży w czasie ich bohaterów.  No ale jednak pozostaje ten cień wątpliwości -  żeby na pewno móc wrócić......

Tutaj właśnie, obok hotelu Zhong Hua, często zaglądamy do smażalni "U Pani z koczkiem" na wyjątkowego halibuta. Zazwyczaj przechodzimy obok uroczego grzybka inhalacyjnego.



Aż trudno uwierzyć, że źródło solanki, która spływa po grzybku, ma ok. 70 milionów lat !