Słyszę wołanie Leszka - “Renatka! Sopot!”. Rzucam wszystko, lecę, zamieram na kilkanaście sekund przed ekranem TV. To tylko prognoza pogody w TVN24 - widok z kamery na molo w Sopocie.
Każde spojrzenie na molo okiem kamery meteo przywołuje z mojej pamięci jakiś kadr z sopockiego filmu jaki mam w głowie. Cyk! stop-klatka, cyk! stop-klatka.
To musiała być środa. Player’s party na turnieju tenisa ITF Seniors w Sopocie jest zawsze w środę. Szykujemy się z dziewczynami na tę szczególną imprezę. Jedna drugiej doradza, którą bluzkę założyć, którą bransoletkę dobrać do stroju. Przed samym wyjściem M. proponuje - “Dziewczyny! zrobiłam śledzia z cebulką, ogórkiem, jabłkiem i jogurtem. Może zjemy po kawałku?” Któraś z nas dodaje - “To może po kieliszeczku do śledzika?” Z wielkiej miski śledzia nie zostaje ani jeden kawałeczek. Najlepszy śledź jakiego jadłam w życiu! Tylko nie pamiętam - poszłyśmy na te player’s party, czy nie?
Zbieramy się z dziewczynami na premierę spektaklu “Słodkie lata 20-te, 30-te…”, na Scenie Letniej w Orłowie. Zamawiamy Taxi, pakujemy pledy i małe kocyki, żeby miękko było siedzieć. Parasole? To nikomu nie przychodzi do głowy, przecież nie pada. Muzyczno-taneczny spektakl grany na samej plaży, tuż nad morzem, przenosi nas w czarujący świat międzywojnia. Wkrótce zaczyna siąpić deszcz. Mniej, więcej w połowie spektaklu pada już tak mocno, że mokry parkiet jest zagrożeniem dla zdrowia tancerzy. Widowisko zostaje przerwane, ale ponieważ jest to premiera, autor i reżyser w jednej osobie - J. Szurmiej - zaprasza całą widownię na wino, do kawiarni pod dachem. To trochę ratuje sytuację, ale szkoda przedwojennych przebojów, których nie zdążyłyśmy wysłuchać. I chociaż udało mi się później obejrzeć “Słodkie lata…” ponownie, to nie mogę się doczekać okazji, kiedy zobaczymy ten spektakl jeszcze raz, w tym samym gronie!
Piękna pogoda, więc po “śniadaniu na trawie”, z pyszną jajecznicą usmażoną przez Z., idziemy na korty - cztery Panie i czterech Panów. Gramy mixty i deble na kortach Sopockiego Towarzystwa Tenisowego przy ul. Haffnera. To, oprócz kortów SKT, nasz drugi ulubiony klub tenisowy - dobre korty, kameralna atmosfera, przyjazny domek klubowy z TV. Po zakończeniu gier akurat zaczyna się transmisja z Wimbledonu. Finał Agnieszki Radwańskiej z Sereną Williams. Organizujemy się błyskawicznie. J. zamawia pizzę przez telefon, M. wskakuje na rower, żeby przywieźć 3-litrowy karton czerwonego wina. “Stoi w kuchni! pod oknem!” - rzucam jeszcze, w ostatniej chwili, w kierunku znikających pleców. Reszta towarzystwa organizuje widownię. Ależ to były emocje! Po wygraniu przez Agnieszkę drugiego seta wpadamy w grupową euforię. Po meczu - żałujemy niewykorzystanych szans, i jak to kibice, roztrząsamy “co by było, gdyby….” Wielkoszlemowy tytuł jeszcze nie teraz, cava będzie musiała zaczekać do przyszłego roku……
W tej samej grupie - cztery Panie i czterech Panów - na wieczornym wypadzie w miasto, śmiało suniemy Monciakiem. P. zauważa - “o! sushi!”. Reszta grupy natychmiast podchwytuje temat i zanim biedna P. zdąży zaprotestować, pewnym krokiem zmierza do Domu Sushi, zajmując miejsca przy pływającym barze. Ktoś wyławia płynącą łódeczkę z sushi, ktoś inny zamawia tatara z łososia. Dopiero teraz dociera do nas, że P. nie jada sushi. Jedyną atrakcją dla P. pozostaje zorganizowany ad hoc, kurs posługiwania się pałeczkami. Może przyda się kiedyś u Chińczyka? Ale tatar jest rzeczywiście wyjątkowy.
Były śniadania na trawie, ale były też i wieczory. Jest nas dość duża, wielopokoleniowa grupa. Pada, więc wchodzimy do mieszkania, do środka, i siadamy gdzie kto może. Część siada na twardych krzesłach (innych nie ma), część na szerokim łóżku, reszta na podłodze. W naturalny sposób (topograficzny) tworzą się tematyczne podgrupy. Tu - dyskusje polityczne i o problemach społecznych, tam - relacje z wakacji i pokazywanie zdjęć. Pośrodku S. smaży pieczarki na elektrycznym grillu i próbuje łapać wszystkie wątki. A ja tak patrzę i patrzę, i tak mi się przypomina, jak na studenckim wyjeździe siedzieliśmy w dziesięć osób w dwu-osobowym namiocie i ani fotele nie były nam potrzebne, ani żadne inne wygody i że, w zasadzie nic się nie zmieniło…..
Zbieramy się u mnie w ogródku na otwarcie sezonu, przed pierwszą imprezą wakacyjnego kalendarza - turniejem tenisa ITF Seniors. Są dziewczyny, które przyjechały grać w turnieju, osoby towarzyszące i tym razem, wyjątkowo K. - znany i lubiany trener tenisa z Warszawy. Przyznaje, że po wielu latach “sztundowania” postanowił spróbować swoich sił w turnieju o międzynarodowej obsadzie. K. jest bardzo dobrym tenisistą, wróżymy Mu sukcesy i że daleko zajdzie w turnieju. Z czasem jest nas coraz więcej, i więcej, i owalny 6-ścio osobowy stół staje się małym ziarenkiem - ledwo widocznym centrum - imprezowego ogródka. Kolorowe drinki idą jak woda. Daleko im do tych z coctail baru MAX, ale staram się - do żółtego cytryna, do zielonego limonka. Następnego dnia żywiołowo dopingujemy K. w ….. turnieju pocieszenia.
Kongres brydżowy. K. relacjonuje przebieg dzisiejszego poranka - “Obudziłem się wcześnie, przed szóstą. Patrzę, a tu S. (znany wszystkim "ranny ptaszek") - wykąpany, ogolony, “w garniturze”, czeka aż otworzą pierwsze sklepy. Tak mnie rozśmieszył swoją gotowością do działania o tej porze, że o spaniu nie było już mowy. Wsiadłem na rower i patrzcie, co przywiozłem!” K. pokazuje z dumą świeże flądry z przystani rybackiej. Stroną gastronomiczną naszego pobytu zajmują się Panowie - K. i S., z czystego zamiłowania do dobrego jedzenia. Jedynie E. - szczupła amatorka słodyczy pilnuje, żeby nie zabrakło krówek, po które regularnie chodzi do stoiska przy molo.
Siedzimy w gronie brydżystów przy południowej kawie w ogródku. Jak zwykle - analiza rozdań z ostatniego turnieju. K. relacjonuje przebieg licytacji na naszym stole. S. ripostuje - “U nas poszło zupełnie inaczej. Nie było otwarcia, to zahaczyłem pikiem. Z lewej laga, mój odwinął, no i grałem z “re”. Nie szło, ale wziąłem szpicówkę!”. Salwy śmiechu. Gwara brydża sportowego jest bezlitosna nawet dla brydżystów-amatorów, a dla niegrających w brydża to w istocie czarna magia! Obiecuję nie-brydżystom rozwiać nieco jej tajniki, przy najbliższej sposobności.
Wszelka zbieżność inicjałów w ogóle nie jest przypadkowa.
To chyba mój ulubiony wpis do tej pory :)
OdpowiedzUsuń